Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/475

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ciem głowy gruby maitre d’hôtel, jak, drepcząc boczkiem, przekładał mu gorąco swoje dowody i wymachiwał rękami. Zrozumiał, że sprawa przegrana.
Nie, nigdy — przenigdy on, Różycki, nie posiądzie sztuki życia. Albo milczy, pozwala krzywdzić siebie i innych, albo wybucha!
Doprawdy, nie warto próbować. Uciec, co rychlej uciec z tego nieznośnego środowiska, gdzie wszystkie stosunki plączą się i wiążą, jak najdelikatniejsza koronka, a w gruncie rzeczy są szorstkiemi, śmierdzącemi i krwawemi łachmanami.
Zabrać Kate i uciec do dzikusów, do ludów prostych, pierwotnych, dziecinnych! Tam jedynie znaleźć można wypoczynek… Ale ona nie zechce!… Też ziółko!… Zaraz w bek!… Z byle czego!… Do tej pory serce go boli od jej łez!… A czego płakała, nikt nie wie, a ona sama na pewno najmniej… Cała ta awantura, to przez jej łzy!… Gdyby nie był rozdrażniony, mówiłby innym tonem!… Mój Boże, kiedyż to się skończy?… Kiedyż nareszcie znajdzie się znowu w cichej pustelni, wśród swoich książek?… Ale… razem z nią, razem z nią!… Koniecznie!… Ach, kiedyż, kiedyż!?…
Szybkim rzutem ogarnął swe położenie i wydało mu się, że jest bezsilnym, zdeptanym i osamotnionym wśród roju zdrowych, silnych i bezwzględnych wrogów.