Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/473

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Trzymał Kate za rękę, patrzał w przejrzyste przestworza, słuchał szumu wzbierających pod parowcem fal, ciężkiego oddechu kominów, gderania Sary, ale był bardzo, bardzo od tego wszystkiego daleko, zalatywał we własną przyszłość.
Spojrzał na zamyśloną twarz Kate, na jej śliczne policzki, ocienione długiemi rzęsami, na rozchylone, wilgotne usta, drgające jakimś smutkiem ukrytym, i zląkł się. Pociągnął ją za rękę:
— Uśmiechnij się!…
Podniosła oczy i wybuchła płaczem.
— A co!? A co!… Ona tak zawsze… Szalona dziewka!… To śmieje się, że aż dom drży, to znowu ryczy… Niech jej pan teraz nie rusza, niech jej pan nie rusza, bo jeszcze panu w pysk da… Aj, aj!… Chodź Kate, chodź do kajuty!… Co pan jej zrobił?… Niech pan nic jej nie gada!… Niech pan potem przyjdzie! — krzyczała rozżalona Sara.
Stropiony i zaniepokojony Różycki wrócił do siebie i dobrze się stało, gdyż niedługo potem zjawił się na pomoście drugiej klasy sam „père commandeur“.
Olimpijczyk kroczył niezmiernie poważnie z doktorem, który mu coś opowiadał; wspaniałomyślnie kiwał głową kłaniającym mu się pasażerom i na dłuższą cokolwiek chwilę zatrzymał wzrok na Różyckim, o którym mu lekarz w tej chwili coś szepnął. Różycki pokonał swoją nieśmiałość i powstał.