Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/437

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

tłoków, z upartą mocą bijących miarowo wśród powszechnego chaosu, krzepił Różyckiego i napełniał dziwnie dumnem wzruszeniem.
Biały kolos, posłuszny swym panom i stwórcom, szył, jak igła, rozpętane żywioły i dążył, gwoli ich celom, wbrew wszystkiemu, w upatrzonym kierunku. Nawet latarnie strażnicze nie przestawały płonąć na chwilę i Różycki wciąż widział na kapitańskim mostku rysującą się w seledynowem świetle elektrycznem spokojną figurę żeglarza z rękami na kole rudlowem.
Przy burcie jednak Różycki dłużej nie mógł wytrzymać, gdyż coraz częściej dosięgały go czuby fal, pryskających zdołu. W dodatku coraz gorzej dokuczała mu rozchorzała ręka. Musiał więc wyrzec się wspaniałego widoku, odszukał małą szparkę między pakami towarów i schronił się tam przed wichurą i biczami nawałnicy.
Tam przesiedział aż do świtu i nawet zdrzemnął się trochę.
O świcie wiatr przycichł nagle, jak gdyby zapamiętała do granic ostatecznych burza zatchnęła się własną wściekłością. W groźnej ciszy ryczały i przelewały się jeno rozkołysane wodne górzyska. Znużony syk ich pian zamierał bezsilnie u spodu zwycięskiego statku, który natychmiast wyprostował się i wynurzył z odmętów.
Ale trwało to ledwie mgnienie oka i, zanim zbudzony Różycki zrozumiał, co zaszło, znowu zawyła wichura, uderzenie straszne, jak cios la-