Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/436

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Jeszcze trochę wysiłków i Różycki wydostał się wreszcie na pokład na otwarte powietrze.
Huk wznoszących się i opadających gór wodnych, ryk targającego niemi huraganu, świst wichury, rozdzieranej nad statkiem przez reje, maszty, pomosty, dzioby i kanty parostatku, plusk zderzających się pian, kołujące wiry bryzgów wodnych — oszołomiły w pierwszej chwili Różyckiego. Nic podobnego mu się jeszcze nie zdarzyło oglądać. Pokonał wysiłkiem woli zamęt wewnętrzny i, omijając, ile się dało, ciała tarzających się na pokładzie Chińczyków i Hindusów, zbliżył się ostrożnie do burty. W niepewnem świetle księżyca, przedzierającem się przez szybko mknące chmury, ujrzał wysoko, tuż u burty, wezbrany, wrący, biały od gniewu ocean. Podnosiły się tam z niesłychanym impetem wysokie, białogrzywe, szkliste góry i nikły natychmiast, pożerane z sykiem przeraźliwym przez czarne przepaście. Statek nurzał się w pianach, pruł pagórki, wdzierał się na ich ruchliwe, zdradzieckie boki lub zlatał w ogromne, wirujące zlewiska, skąd zdawało się, że nigdy nie wypłynie.
Różycki oczu nie mógł oderwać od masztów, chylących się nagle, jakby się chciały położyć na fali, od dumnych kominów, zataczających pijane łuki lub skaczących na tle kłębiących się nisko obłoków, jak para uszu wystraszonego zająca.
Ale nieustanny, naprężony oddech, ziejący z tych rur, ale głuchy łoskot wewnętrznej pracy