Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/421

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

chodzących ludzi, wstał, zwiesił nisko głowę nad burtą i śledził tępym wzrokiem wał wzburzonej piany, wytryskującej z pod krajadła statku. W srebrno-szmaragdowych skrętach tu i owdzie połyskiwały ciemne plamy, podobne do butelczanych brzuśców, i nikły chyżo.
— Aha, co to? Rekiny!?… — wykrzyknął radośnie, ucieszony z rozrywki.
— Pójdę zaraz i zawołam ich!… — pomyślał, ale nie uczynił tego, a jedynie przeszedł sam na przeciwległą, odsłoneczną stronę statku, aby lepiej przypatrzeć się potworom.
Było ich całe stadko. Nurzały się głęboko w zielonem przezroczu, przepływały pod dnem statku, szybko wznosiły się wgórę, ciemne, ogromne, jak chmury. Już na powierzchni prawie rzucały się wbok, błyskały białem podbrzuszem i znów znikały w zbałwanionych odmętach… Potężne, rozdwojone ogony i płetwy, jak wiosła, poruszały się ze zwinnością i siłą nieopisaną, okrutnie połyskiwały małe, bystre ślepka, a gdy, igrając, kładły się na bok i otwierały krótkie dolne paszczęki obnażały na mgnienie oka podwójne rzędy białych, hakowatych kłów. Różycki z odrazą i niechęcią przyglądał się tym silnym, zdobywczym ciałom morskich zbójów.
— Jedna kula eksplodująca z karabinu i niema ich!… — pomyślał z zadowoleniem. — Jak rozszalały się!… Będzie burza. Dlatego pewnie boli mię ręka!…