Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/420

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ważał gorączkowo. — Przedewszystkiem należy namówić ją, aby wróciła do kraju… A tam się zobaczy… Są przecież towarzystwa… A zresztą sam przecie mam stosunki… Da się to zrobić! Ale co ona umie?… Co ona może umieć!?… Przekleństwo!… Tyle wdzięku, taka przyrodzona szlachetność, wrażliwość!… Ona wróci, ona tu musi wrócić do dawnego piekła… Taki kwiat ludzki, źródło przeczystych rozkoszy i tak zbrukane, zdeptane!… Ba, rozkoszy to może miała nawet za dużo!… — mignęło mu zjadliwie w głowie.
Tułał się z kąta w kąt po rozmaitych zakamarkach wśród pak towarów i gromad ludzkich, potrącany przez pracujących marynarzy oraz pasażerów, uwijających się z kociołkami i imbrykami. Rozmyślanie jego nabierało coraz bardziej filozoficznego sceptycyzmu.
— Ach, tak! Zapewne, że są to te same „numeny i fenomeny“… Ale co kryje się poza niemi!?… Dlaczego rządzą nami!?… I co jest ich istotą? Przecież nawet gdyby zreformować świat, zostałoby się coś, co usunąć się nie da nigdy!
Wyszedł na czoło statku, przysiadł zmęczony na czopie do nawijania lin kotwicznych i zapuścił znękane oczy w ciągle inną, a tę samą dal morza…
I nagle ogarnął go nieutulony, nieznany mu przedtem żal…
— Cóżem ja winien!?… Cóżem ja winien!?… — powtarzał i, aby się choć trochę uspokoić i nie straszyć zmienioną twarzą prze-