Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/417

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

poradzi! Skierował się więc na drugą stronę pomostu przez ciżbę, rozłożoną pokotem wprost na podłodze.
Znalazł starego, jak był się spodziewał, w korytarzu kuchennym. Siedział pod ścianą w kąciku, gdzie nie dochodziło światło. Wydawał się trochę przyzwoitszym, mniej brudnym i obdartym, i trzymał się z większą godnością, niż na początku ich znajomości.
— Czybyście nie mogli wskazać mi miejsca… wolnego, gdziebym mógł pogadać chwilkę bez przeszkody z pewną… osobą?… Wszędzie pełno!…
— Phi!… Pełniutko, zapewne!… Nigdy tak nie było!… Wprost nóg niema gdzie wyciągnąć… A o miejsce, gdzieby można spokojnie pogadać… trudno, bardzo trudno! Doprawdy, nie wiem!… Czy to będzie do tej rozmowy mężczyzna, czy kobieta?… — spytał dyskretnie.
— Kobieta!…
— Hm!… — mruknął, a potem cmoknął znacząco i długo kiwał kudłatą głową.
— Więc co? — przerwał niecierpliwie Różycki. — Zapłacę!…
— To się wie, że pan zapłaci… Za to się płaci! Ale zawsze taka rzecz potrzebuje zastanowienia!… Nie wiem!… Tutaj nie można… nijak… Wszystko na widoku… Chyba… u felczera!?… Spytam się… Dobry chłopak, daje mi czasem trochę spirytusu… od solitera… za czyszczenie butów i inną pomoc! On ma taki pokoik… dla chorych! Tam i kanapka jest!… Spytam się,