Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ostojach, dokoła ciemnych, wyniosłych okrętów, między rzędami czerwonych beczy kotwicznych, jarzących się w słońcu, jak rzucone na lazur krwawe tulipany. Małe holowce, pękate i ruchliwe, jak bąki, sycząc, gwiżdżąc, parując, błyskając mosiądzem swych maszyn, wlokły za sobą na długich cumach niemrawe, ciężarne barki, podobne do cielsk pojmanych morsów albo wielorybów…
Wzrok Różyckiego mijał to wszystko obojętnie, jak dokuczliwe, dobrze znane widowisko i zatrzymywał się dłużej jedynie na ciężkim, posępnym kadłubie czarnego „Ochotnika“, odrzynającym się twardo i odstręczająco na perłowym błękicie już otwartego pomorza. Obok, jakby dla kontrastu, bielała śmigła, lotna, wydłużona, jasna, jak chmurka wiosenna, obła, jak sopel lodu — sylwetka francuskiego parowca „Armanda“, jednego z lepszych szybkobiegaczy Towarzystwa „Mercure de France“.
Statek szykował się właśnie do drogi.
Szczelnie zbity rój kolorowych łodzi i smolnych sampanów oblegał go, tulił się natarczywie do jego smukłych, podebranych boków… Na łodziach — stosy pak, zwoje lin, piramidy baryłek, góry czarnego węgla. Na niskich galarach płyną ku parowcowi całe ogrody zielonych warzyw, kupy malachitowych arbuzów i melonów brudno-żółtych — jak trawiony mosiądz… Gdzie indziej złociły się pagórki słonecznych pomidorów lub siność wątrobianych „bakłażanów“ kłó-