Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/273

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.
26-go listopada.

Skały i spychy skalnych rumowisk tuż nad rzeką. Wgórze wiszaru biało-czarny klasztor przylepił się na gzymsach niby gniazdo jaskółcze. Przez wielką szczerbę w górskim łańcuchu widać na prawym brzegu wielką płaszczyznę lśniącej wody. Przypuszczam, że jest to jezioro Peń-nań-chu, ale nie mam się kogo zapytać, gdyż o tej rannej godzinie nikogo niema na pokładzie, prócz żółtolicego posługacza, czyszczącego mosiężne okucia drzwi. Nadaremnie próbuję się z nim porozumieć; nawet kilka zdobytych już przeze mnie wyrazów „pigginu“ nie przenikają do jego świadomości; na wszystkie pytania uśmiecha się szeroko i kiwa wesoło głową.
Brzegi niezmiernie malownicze, zwężona rzeka mknie wśród skał, pojękując zcicha. Wysoko, o 100 stóp nad jej poziomem widać znowu fortecę na wystającym cyplu…
A dalej istny cud: na ciemnym monolicie sterczącej z pośród rzeki opoki śliczny ponsowy klasztor, koralowa rzeźba, cudownie wprawiona nad otchłaniami w granity. Prowadzą do niego wąskie wykute w kamieniu schody, których ostatnie stopnie już pluszczą się w mrocznych wirach. Obok schodów zwisa wbite w skałę kółko do przywiązywania łodzi. Z obu stron opodal brzegi śmieją się rozkosznie, połyskują wyzłocone słońcem urwiska, ścielą się szmaragdowa chylizny i doliny, kędzierzawią lasy, widać