Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/252

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

pochylonemi nad nurtem bylinami trzcin, wypłynął nagle i zamigotał w słońcu biały żagiel. A obok w cieniu na długich, bambusich nogach widzę małą budkę, zawieszoną nad odmętami, niby gniazdo pająka. W budce siedzi Chińczyk, dzierży dźwignię ogromnej „podrywki“ i czyha na zdobycz… Zda się, że silniejszy podmuch wiatru, że śmielszy prysk fali zmyje go niechybnie w groźne wiry…
Na każdym kroku niesłychana odwaga w pracy, trud uparty, niezmordowany, pościg nieustający za miejscem na ziemi, za opanowaniem pokojowem jej sił, za radością życia…
I na co, na co tylko nie targnęli się w swoich zabiegach zbiorowych ci skromni, żółci, ozdobieni warkoczami, niebiesko odziani pracownicy!
Odważyli się nawet, i to już przed tysiącem lat, na ujarzmienie potwora rzeki, po której płyniemy i która z łatwością uniosłaby na swoim grzbiecie całą flotyllę spółczesnych dreadnoughtów. Oto widzę wzdłuż brzegów olbrzymie nasypy, a poza niemi z wysokości mostku kapitańskiego dostrzegam poniżej poziomu rzeki niezmierzoną równinę blado-zielonych, błyskających wodą pól ryżowych. Ciągną się one aż do liljowych dalekich gór. Wśród równiny tu i tam na wzgórkach, niby na wysepkach, bieleją wśród sadów fanzy… To cała kraina, gęsto zaludniona, wydarta rzecznym roztopom. Niegdyś były tu nieprzejrzane bagna.
Nad wałami w dzień i w nocy czuwają czuj-