Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/229

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cych drogą wśród zarośli ku błękitniejącemu woddali morzu.
— Śledzie!… — krzyknęli jej po ainosku i znikli w podskokach.
Misawa również podążyła za niemi.
— Rozchmurzy się nareszcie Takeo!
Na brzegu wrzał ruch nieopisany, cała ludność tam wyległa.
Podzieleni na oddziały mężczyźni gotowali się zepchnąć do wody łodzie, ładowali do nich sieci, sznury oraz ogromne skręty niewodów, postukujące łagodnie ciężkiemi grążami. Kobiety i wyrostki toczyli po kładkach drewnianych z pod szop taczki i kadzie na sam brzeg. Ale dużo było niezajętych niczem Ainosek, które, trzymając na wydatnych biodrach siedzące okrakiem nagie dzieciątka, patrzały na morze, przykrywszy oczy dłonią.
Tam, w lśniącej od promieni słońca głębinie, działy się cuda, sunęła ku ziemi srebrno przeświecająca z błękitów wody szeroka, perląca się smuga, mleczny, sunący po dnie zalew. Raz wraz wypryskiwały zeń w powietrze srebrne iskry ryb, bąbliły się migotliwe wzdęcia. Chmary ptaków krążyły nad tym żywym warem z wrzawą, głuszącą szum morza. A opodal na tyłach tryskały to tu, to tam niezliczone fontanny wytrysków i czarne cielska wielorybów, kaszalotów, rekinów przewalały się wśród wzburzonych fal. Wszystko to zbliżało się z szybkością lawiny do lądu, aż wreszcie wypełniło cichą zatokę