Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

suszyła u „hibaczi“ mokre od łez rękawy kimono.
Teruci żadnych wieści nie przyniosła z miasta. Szaruga trzymała mieszkańców w domach, a ci nieliczni, których spotkała na ulicy i targu, tak byli zajęci szybkiem załatwianiem sprawunków pod biczami ulewy, że niewiele udzielili jej nowin.
— Nie mogłam przecież im powiedzieć o naszych złodziejach… Pani sobie nie życzyła!… — tłumaczyła się ze swych skąpych nowinek.
— Bardzo słusznie. Jesteś rozsądną dziewczyną, Teruci!… Chcesz, podaruję ci moje stare „obi“.
— To zupełnie zbyteczne!… Pani jest zbyt dobra, zbyt szczodra… Nie robię tego dla podarunków!…
— Wiem, że nie robisz dla podarunków, ale przyjemnie mi będzie, jeśli weźmiesz tę drobnostkę na pamiątkę wspólnie przebytego niebezpieczeństwa…
— Och, co oniby z nami zrobili, Miłosierna Kwanon!… Pamięta pani, jak złoczyńcy napadli dom Makimura Ajmon-sana, sąsiada rodziców pani, jak wymordowali wszystkich, zgwałcili kobiety i usiekli samego starego, który wypadł bronić się z szablą w ręku…
— Tak, ale to było dawno, Teruci!…
— A czyż mniej stało się złych ludzi?… Owszem, dawniej było więcej ludzi dobrych, gdyż ściślej przestrzegano prawideł staroży-