Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/193

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nów, na zacienione doliny, na wyzłocone słońcem białe obłoki w błękitach, zamyślił się długo i głęboko…
— Czy byłem zawsze, jak należy?… Czy przeznaczenie mej Ingo dźwigałem z odpowiedniem męstwem?… Czy nie zwalałem bólu mego na innych, dodając do zła zło? Co z nią się stanie, gdy odejdę pełen gniewu i nienawiści?… I dlaczego mam nienawidzieć ją, skoro nie nienawidzę jej?… Czy nie zdradzałem sam, żądając wierności?…
Gruba, czerwona Ainoska, Aje, z wąsami wytatuowanemi dokoła ust, stanęła mu w oczach, a z poza niej wysunęła się blada twarzyczka Misawy z szeroko otwartemi, podłużnemi oczyma…
Lecz nagle, tuż obok ta twarz… przeklęta!
Znowu serce ścisnęło mu się boleśnie, znowu zwisło kamieniem u żeber…
Zerwał się, „szodżi“ zasunął i zbiegi po schodach na dół, na drogę do świętego mostu.
Tym razem skierował się wprost ku Mangwanżi, ku przybytkowi Tej, co „nigdy nie każe się prosić dwa razy, na której imię wygładzają się fale morskie, cichną burze, gasną pożary, przed którą uchodzą demony, która łagodzi nienawiści, kojarzy serca zakochane, daje wierzącym skrzydła promienne niebiańskich duchów Tennin i wiedzie ich ponad niedolami życia, promiennym szlakiem słońca!…“
Był wczesny ranek. Świątynię zaledwie otwarto. Stada różowo-nogich gołębi ufnie bie-