Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

bnym kamieniem tarasu, a oramiało go ze wszech stron kamienne, rzeźbione ogrodzenie. Przed grobowcem stał na bronzowym żółwiu „wieczności“ bronzowy żóraw olbrzymi, dzierżąc w dziobie świecę pogrzebową, stała miedziana waza za złotemi liśćmi lotosu i bronzowa wielka kadzielnica.
Ale jakże mały, jakże skromny był sam sarkofag, podobny do koreańskiego ula, nakrytego stożkowatą czapką chłopską, albo raczej… do ofiarnej latarni, w której zgasł na wieki blady ogienek!
A dokoła piętrzył się las żywy, wznosiły niezliczone smagłe pnie sosen i kryptomeryj, błyskał rdzawemi liśćmi klon, bambus przelewał się przez krawędź ogrodzenia pianą drżącego listowia…
Ten las spadał gwałtownie po stromych zboczach góry gęstą szczeciną kosmatych koron, wyginał się ruchliwemi fałdami miękkich, kędzierzawych gałęzi, tryskał i zwisał pękami giętkich prętów i pędów, jak zielone fontanny.
Wśród nich błyskała sina polewa dachów klasztornych na dole, czerwieniła się laka, mgliły ściany cedrowe, pozłota świątyń przeświecała przez zieleń, jak promień słońca, tworząc cudowny, tęczowy pas na zboczu góry.
A jeszcze dalej, na dolinie, gdzie srebrzyła się nić Dajagawy, odkrywał się daleki widok na roztoki Kinagawy, na wioski, pola i łęgi, na szlak drogi, tonący we mgle, na łańcuchy ciemnych,