Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/166

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

„Ci, którzy zeszli się, muszą się rozejść!…“ Prawda! Czyż dawno jednak zeszliśmy się, aby już się rozchodzić… na wieki? Czyż wyssałem całą słodycz z jej poznania? Zostawiłem samą u drogi, jako kwiat bezwolny…
Twarz koloru kwitnącej wiśni, czarne, żałosne oczy łagodnej sarny, drobne usta rubinowe, odsłaniające w ślicznym uśmiechu białe zęby — wypłynęły przed nim w ciemnościach. Nie widział brata, lampy, ścian domu… Wszystko utonęło w mroku, w którym promieniało jeno ukochane oblicze. Wspominał wszystkie jej powiedzenia, żarty, uśmiechy, pieszczoty…
Ach, nie!… To sen, to brzydki sen! Nic nie było!
Śni mu się coś potwornego w ciasnej samotni Tepa!
Wtem siny błysk żelaza wpadł mu pod przymknięte powieki i ujrzał z okropną wyrazistością lampę, imbryk z herbatą, wygasłą „hibaczi“, a obok brata, toczącego miarowo miecz…
— Jakoś nie słychać Hogiego? Nie uważasz, że wcale go nie słychać!? — zapytał szeptem Jokojama, wstrzymując ruch brzeszczota i wsłuchując się w szum pluchoty.
Milczenie Takeo, jego zimna krew, kamienne, nic nie wyrażające oblicze napełniały starszego brata dumą; lecz wolałby, aby coś już nareszcie powiedział, aby dał choć małą wskazówkę, co dzieje się w tej chwili pod jego ciemnem, kanciastem czołem.