Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

jak w ciemnościach poprzez ryk morza, poprzez szum wiatru, uderzającego w ściany i okiennice, przebijał się ostry dźwięk żelaznego kosztura i jego brzękadeł. Głucho uderzał o ziemię coraz bliżej i bliżej, aż po dłuższej, męczącej przerwie wybuchł nagle tuż pod domem i, przeniknąwszy przez cienki papier „szodżi“, przelatał nad ich głowami, jak potworny jęk, zmieszany z metalowym zgrzytem i śmiechem.
Misawa drgnęła.
— Nie bój się, ukochana! — uspokajał ją Nojo, garnąc ku sobie. — On zaraz odejdzie!
Ale dźwięk długo nie powtarzał się i wydawało się im, że jakiś czarny płaz owija się dokoła kamiennej podstawy domu, pełznie wzdłuż ścian, wsuwa głowę aż na ich balkon.
Misawa leżała zmartwiała. Nawet Nojo wyprężył się wyczekująco.
Wtem odezwały się znowu posępne jęczenia, rzecz dziwna, już gdzieś niezwykle daleko…
— Dam mu dwa jeny przy sposobności!… — zamruczał młody urwis.
— Lepiej… zupełnie…
— Słyszeć o tem nie chcę!…
— Zaczynają się „jamase“…
— Właśnie: wiatr i słota!… Wymarzona osłona! Mam wyborne oczy, złodziejski słuch i szybkie nogi… Nieprędko złowią mię, gdyby nawet dostrzegli…
Misawa nie odzywała się, ale ciepłe krople jej łez kapały mu na nagie ramiona…