Strona:Wacław Sieroszewski - Z fali na falę.djvu/104

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

odczuli trudy tego niezmiernie wyczerpującego pochodu.
To też, gdy wypoczynek nadspodziewanie się przedłużał, w szeregach wszczęły się niespokojne szepty:
— Artylerję… pewnie sprowadzają artylerję… Widzieliście, jak cała góra bielała od rosyjskich okopów!…
— Ba, i na sąsiednich wzgórzach mają reduty… Ciepło będzie tam zbliska pod krzyżowym ogniem…
— Nie będzie już gorzej, jak pod Mon-tielinem!…
— A może każą nam czekać tu do samej nocy?…
— Ech, zamiast źle wróżyć, opowiedziałbyś co, Cinzo!
Cinzo w ojczyźnie trudnił się profesją ulicznego opowiadacza i obecnie nieraz swą sztuką skracał towarzyszom przykre chwile oczekiwania.
Żołnierze obsiedli go bliżej; inni położyli się nawznak i, podłożywszy pod głowy tornistry, patrzyli na przesiany słońcem błękit nieba, przeglądający, jak wody niezgłębionego oceanu, między ciemnemi kitami i długiemi zielonemi lokami liści gaoljanu.
— Opowiedz nam… opowiedz… — namyślali się żołnierze.
— O widmie z Sakura!… — podpowiedział jeden.