Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/38

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

oto jest ciało moje!... Ale taka jest wasza schizmatycka natura... i zawsze i we wszystkiem... A tymczasem nikogo nie oszukacie, tylko siebie... „Dynamika socjalnaja“... Za takie rzeczy po główce nie pogładzą!... Sam sobie winien! Z prostego powołania, a też uczonym chce być... — pouczał głosem djaka rewirowy stróżów, wychodząc ostatni z ich ubogiego pokoiku.
Ojciec bez czapki szedł tuż za policją. Matka płakała głośno, czepiając się syna rękami, jakby w nadziei, że się go uda zatrzymać. Józef bystrem spojrzeniem obrzucił bramę już ciemną, sklepioną, jak nawa kościelna. Była zupełnie pusta. Serce zabiło mu radośnie.
— Więc nikogo!... To może i mnie puszczą... Może to jakie nieporozumienie... Wszak nie spisali nawet protokółu! — przemknęło mu przez myśl błyskawicą.
Zatrzymali się przed otwartą furtką. W szarym kwadracie wylotu brudno połyskiwały przy świetle gazowych latarni mokre chodniki i bruk ulicy. Mgliste figury przechodniów migały co chwila.
— Nu, dosyć!... Wy tutaj się pożegnajcie!... Dalej nie wolno, dalej wasz chłopiec musi iść sam!... — zauważył poważnie rewirowy.
Gawarowa przypadła do syna:
— Synu!... Józek!... Zabierają cię... Nie, nie... Pójdę za tobą... pojadę... Boże mój, Boże!... I za co!?... Gdzież sprawiedliwość!?... Dziecko moje!