Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/194

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

śli i nawet nie zwracał uwagi na szelesty pod drzwiami, na gniewne spojrzenia stróżów, błyskające w otworze judasza.
Ale to go najbardziej dziwiło, że w miarę, jak zachowanie się jego własne stawało śmielszem i krnąbrniejszem, łagodniał i grzeczniał stosunek do niego żandarmów. Nawet wachmistrz nie odzywał się doń już tak grubjańsko, jak dawniej.
— W tem coś jest! Muszę się spytać!...
O zmroku postawił przez „telefon“, to jest dziurkę w murze, cały szereg zapytań „frakowi“.
— Na to się składa dużo przyczyn. Przedewszystkiem Don Pedro jest łapownik i złodziej, kradnie nam pieniądze, wystawia fałszywe rachunki, zatrzymuje część przedmiotów, posyłanych nam z domu, no i haniebnie nas żywi. Gdyby przyszła jaka poważna rewizja, wyrzuconoby go, albo może nawet dostałby się pod sąd... Małej, takiej zwykłej awantury on się nie boi, na nią zawsze znajdzie radę, pojedyńczego więźnia ukarze, odosobni, pozbawi ulg rozmaitych... Ale my tutaj, jakeś zauważył pewnie, występujemy zawsze solidarnie: jak jeden stuka, to zaraz wszyscy stukają... Często nie wiemy nawet o co, ale wystarcza, że ktoś jest skrzywdzony... I wy, kolego, też zawsze stukajcie, a gdy was się spytają, czego chcecie, to mówcie, że żądacie, aby zadość uczyniono prośbie tego obok, co stuka, że was stukanie denerwuje!... I basta!... Don Pedro boi się takiego ogólnego buntu, skandalu, którego niepodobna byłoby ukryć, który wywo-