Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/174

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

strudzonej szyi!... Spocząć, spocząć, choćby snem wiecznym!... Przeszłej nocy źle spał, a tej nie spał prawie wcale...
Nieznośne szarpania dręczyły go, jak tortura. Zapadając w niepamięć o nich, tylko myślał i modlił się, aby rychło nie przyszły. Choć chwilkę, chwileczkę. Ale uderzenia nielitościwe przychodziły stale i niezwłocznie, wyrywając go z ledwie poczynającego się słodkiego zapomnienia... Rozumiał, że zaczyna majaczyć i język sobie do krwi gryzł, aby wrócić sobie przytomność i panowanie nad zmysłami.
W zmroku dostrzegł żandarmskiego wampira w szarym szynelu, wyciągniętego u drzwi, który śledził za nim spokojnie zielonawemi, ukośnemi oczkami... Resztą sił przezwyciężył niemoc straszną i przeszedł się parę razy po pokoiku...
— Spać nie wolno!... — powtarzał żandarm.
— Ale usiąść przecie wolno?
— Usiąść pewnie wolno, nie powiedziano, że nie!... — zgodził się żandarm.
Józef opuścił się na podłogę i wsparł plecy między dwie ściany rogu. Było mu bardzo dobrze w tej pozycji i usnął tak szybko, że upłynęło kilka minut, nim żandarm to spostrzegł i obudził go.
Czuł się cokolwiek odświeżonym i zaczął walkę ze snem i ze swym stróżem z pewną systematycznością... Przedewszystkiem chodził czas jakiś po pokoju, starając się orzeźwić. Gdy to mu się nie udawało, gdy sen opanowywał go