Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/160

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Zawiodły go nadzieje — w nocy przeniesiono go znowu. Wprawdzie już mu nie kazali wstawać, ale wpadli z hałasem i porwali go w milczeniu wraz z łóżkiem.
Nazajutrz, skoro tylko posługacz sprzątnął celę i wyszedł, Gawar natychmiast wdrapał się na okno i chciwie oczy zapuścił w otwarty lufcik. Tym razem był na piętrze i miał przed sobą nieduży dziedziniec wewnętrzny, oddzielony od reszty fortecy wysokim, drewnianym parkanem. Na dziedzińcu rosło kilka suchotniczych drzewek, między któremi spacerowali samotni więźniowie.
— Acha, to tu wyprowadzają na spacer?... — domyślił się Gawar i cały czas, przez który był otwarty lufcik, tkwił w nim, pilną zwracając jednocześnie uwagę na najmniejszy szmer w korytarzu. Tak się wyćwiczył, że złapać się nie dał i zawsze wporę z okna zeskoczył, choć żandarm widocznie go podejrzewał i usiłował upolować. Co kwadrans zmieniali się na podwórku więźniowie. A zajęciem i tkliwością przypatrywał się Gawar tym twarzom bladym, obrosłym, tym postaciom ubranym skromnie, często ubogo. Pilnie zważał na ich ruchy, na zachowanie się, na stosunek do pilnujących żandarmów. Jedni chodzili szybko i zawracali na miejscu, inni ledwie kroczyli i na zakrętach zatrzymywali się lub zataczali półkola jakby w niepewności. Ci trzymali się prosto i głowę nosili dumnie wysoko; owi garbili się i opuszczali ją nisko jakby wielkim