Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/144

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Więc z grozą ten węgiel rzucili w rogoże,
I w ziemi kazali pochować. —
Tą śmiercią w płomieniach pochwalon bądź, Boże,
Bo żywym ją będziesz rachować! —

. . . . . . . . . . . .

Gardło mu ścisnęło wzruszenie, oczy powlokły się łzami, chodził w ekstazie wpół-przytomny, powtarzając:

Bo sto ich zginęłoby może...

— Jak mię będą męczyć, też się spalę!... — rozmyślał z rzewnym spokojem — ale nie wydam! Niedoczekanie ich!...
O szarej godzinie usłyszał stukanie, ale takie ciche, niewyraźne, że nie mógł zdać sobie sprawy, gdzie się rozlega; zresztą wkrótce umilkło i posępna cisza, spotęgowana gęstniejącym zmrokiem zdało mu się, że zalała nietylko gmach, ale świat cały. Stanął pod piecem i czekał znużony, ale już spokojny, żeby mu podali kolację i światło.
Ciszę na korytarzu naruszył nagły ruch, trzaskanie rygli, odgłosy kroków. Blady promyk światła błysnął z pod źle domkniętej zasuwki „judasza“.
— Kolacja!
Tak, to była kolacja, taka sama, jak wczoraj, taka sama, jak będzie jutro; spożywał ją, spoglądając miłośnie prawie na zakopconą lampkę naftową, jaką umieszczono przed nim na stole.