Strona:Wacław Sieroszewski - W szponach.djvu/121

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

nającą głośno świat cały, a przedewszystkiem jego, Gawara, źródło i przyczynę wszystkiego złego. Słyszał już, jak w rozdrażnieniu robi głośno, nieoględnie jego matce wymówki i w ten sposób „zasypuje sprawę“!... Nieszczęście! Nadomiar wybłysła przed nim pobladła i żałosna twarzyczka Zosi z temi dużemi, chabrowemi oczyma, pełnemi nieograniczonej sympatji i ufności, z jaką patrzała nań wówczas po raz ostatni, gdy podawała mu szklankę herbaty na pamiętnem zebraniu.
— Mój Boże!... Wszyscy pójdą z torbami!... A wszystko przez niego... On przecież namówił Zawadzkiego, żeby wynajął dla nich od gospodarza puste mieszkanie, żeby dał swe imię! On go upewnił, że nic mu nie grozi, obiecał bezwzględną dyskrecję!... A teraz co?... Co będzie, jeśli aresztują jego córeczki, niedoświadczone panienki, które nie będą umiały zachowywać się właściwie na śledztwie i wszystkich wsypią?... Oho, on teraz dopiero poznał, jak chytrzy i jak nieskończenie podli są żandarmi!... Ile to razy on sam o mało się nie zaplątał, choć był przygotowany na wszystko, choć go uczyła Księżniczka!... Onby się wcale nie dziwił, gdyby innych schwytali na swoje wykrętne sztuczki. Ale wtedy co?... Co wtedy? Co będzie, co będzie?... Cała organizacja wpadnie, zginie, zmarnuje się... Ilu ludzi będzie cierpiało, a wszystko z jego powodu... Nie umiał dość oględnie dobrać kolegów... Taki Grossman — dzieciuch zupełny, czyż