Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/7

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Pędził ku zimie i ona śpieszyła na jego spotkanie. Słońce pokazywało się tylko na krótko; panowała noc nietyle ciemna, co długa. Zimno stawało się coraz dokuczliwsze. Wilgotne liny od masztów i rej zamieniły się w pałki twarde i sztywne; pokład statku pokrywał się śliską skorupą lodu, którą co rano trzeba było zeskrobywać szpadlami. Majtkom kazano włożyć ciepłą odzież. Ze wszech stron wiały dokuczliwe wiatry. Morze kołysało się niespokojnie, podnosząc w górę okręt i lody. Załoga „Nadziei“ żyła w bezustannej trwodze o los statku. Nakoniec pękły ochronne pola lodowe i kry z łoskotem wściekłym rzuciły się na okręt. Jak okiem sięgnąć, wszędzie widać było ruchome ich zastępy. „Nadzieja“ czas jakiś szła wśród nich, krusząc lód dziobem i zatapiając pod sobą; lecz walka taka długo trwać nie mogła. Lody, jak gdyby statek dopiero teraz spostrzegły, wszystkie rzuciły się ku niemu. Kry, bryły, góry lodowe, lazły sobie na grzbiety, bijąc się i rozpychając w szalonym pędzie ku nieszczęsnemu statkowi. Gwint i maszyna dawno działać przestały; statek poruszał się pod naciskiem zewnętrznej siły. To zapadał się w głąb, wśród ogłuszającego grzmotu pękających lodów, które, spiętrzywszy się dokoła niego, ze złowieszczym chrzęstem wysuwały naprzód swoje szczerbate, sinobiałe łapy, potrącały rogami kryształowych tafli, grożąc zmiażdżeniem; to znowu wyparty na sam szczyt, stał tam chwilę, jak oblężona twierdza, dokoła której w zwartym boju uwijały się rozhukane lodowce. Wyparły go nakoniec na brzeg