Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/65

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

przed zaśnięciem schował buteleczkę pod mech, na którym leżał.
Nazajutrz wlekli się znowu dzień cały, wypoczywając co kilkaset kroków. Przed sobą widzieli zawsze tę samą białawą pustynię i rzekę, coraz bardziej stygnącą. O zachodzie słońca spostrzegli łódź, porzuconą na brzegu. Podeszli pełni otuchy: w łodzi siedziała biała kuropatwa. Tom przykląkł i długo celował; Dick, nachylony za nim, pożerał ptaka oczami.
— Strzelaj!... strzelaj!....Zobaczyła nas... widzisz, jak łebek wyciąga!...
— Nie mogę, broń chwieje się; nie mogę wziąć na cel!... Jaka mała ta kuropatwa!...
— Strzelaj!...
Huknął strzał; ptak wzleciał, szeroko rozpostarłszy skrzydła. Dick wybuchnął przekleństwem.
— Jak mogłeś?... Jak mogłeś?... To zbrodnia!...
Tom, zmieszany, spojrzał z wyrzutem na towarzysza.
— Nie trafiłem, bo ręce mi drżały!
Noc spędzili w łodzi. I znowu Dick obudził Toma.
— Wstawaj!... wstawaj!... — wołał prawie nieprzytomny — renifery!... Zabij choć jednego! Słuchaj, zabij!... a będziemy uratowani, my i towarzysze nasi!...
Istotnie, o jakie pięćset kroków w szarym świetle poczynającego się dnia poruszały się cienie zwierząt. Tom wahał się.
— Idź ty, Dick... Ja nie ufam sobie!...