Strona:Wacław Sieroszewski - Wśród lodów.djvu/42

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

się pogłoska we flocie amerykańskiej, że my, wybór marynarzy, porzuciliśmy bez konieczności statek, będący w dobrym jeszcze stanie... Nie przyjętoby nas na żaden statek.
— Cóż z tego?... Jak umrzesz, to też cię nie przyjmą... Czyż to nie było przykładu, żeby tu, na północy, marynarze opuszczali okręty?...
Tom milczał i w zakłopotaniu skubał futro.
— Wiesz co, Smith, zostawię ci latarnię! Choć kapitan nie pozwolił, ale przy świetle będzie ci weselej...
— Nie chcę, nietrzeba!... Zabieraj, bo zgaszę... Kapitan łotr, a tyś jego lokaj!...
Tom nie słuchał; latarnię postawił, zabrał naczynia i wyniósł się. Smith krzyknął jeszcze coś za nim, ale światła nie zgasił. Tom widział je świecące przez dziurkę od klucza, gdy sam w ciemności drapał się po schodach.
Nazajutrz, ku wielkiemu zadowoleniu załogi, Smitha przeprowadzono do osobnej kajuty na górę, jasnej i opalonej, umyślnie przez Nordwista w tym celu opróżnionej. Tam on pozostał przez dwa dni. Przez ten czas schudł, zmienił się i gdy kapitan po upływie trzech dni wezwał go do kajuty załogi, wszedł blady, chwiejąc się na nogach.
— Cóż to? Chory jesteś? — spytał kapitan, obrzuciwszy go bystrem spojrzeniem.
— Tak jest, kapitanie!
— Dlaczego nie powiedziałeś?
Smith spuścił głowę. Kapitan patrzył na niego i lewą ręką wąs gładził.
— Niech cię doktór obejrzy... — rzekł wreszcie.