Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/97

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

Jurka, który swoją oddał Helenie i jechał pod nawałnicą, ociekający wodą, smukły jak posąg w pracowni rzeźbiarza, pokryty mokremi płachtami. Lało jak z cebra, coraz rzęsiściej, coraz gwałtowniej. Woda zaczęła płynąć strumykiem z każdej fałdy jeźdźców, z każdego rogu ich odzieży, kapać z włosów końskich. Szczęściem, deszcz był ciepły i wiatr ciepły, choć gwałtowny; straszyły ich tylko częste błyskawice, od szczytu do szczytu gór zapalające ciemne, skłębione niebiosa i na mgnienie oka ukazujące najmniejszy kamyk na ziemi, najmniejszą trawkę, listki roślin, dygoczących od burzy. Po błyskawicy następował grzmot piekielny, powtarzany przez miljony ech; potym znowu spadała na oczy szara „czadra“ dżdżu, a z łoskotu wypływał monotonny jęk dębów przydrożnych, bitych, szarpanych przez wicher...
Tak jechali godzin kilka szeroką, słabo porosłą, do stepu podobną doliną, kierując się od błyskawicy do błyskawicy więcej instynktem, niż wzrokiem. Stopniowo góry zaczęły się zwężać i w mglistym ich pasmie wyraźnie jasna zarysowywała się szczerba. Były to słynne wrota „Djabelskiego wąwozu“, jednego z tych, które pochłonęły wiele krwi w różnych wojnach Kaukazu. Strzegły ich dwa czarne, poszarpane urwiska z nurzającemi się w chmurach wierzchami; dołem płynęły brudno-żółte tumany, jak gdyby pod niemi paliło się wielkie, smolne ognisko. Wnosić można było po pędzie i kotłowaniu się obłoków, jaki tam dął wicher. Kiedyniekiedy piorun spadał krwawą wstęgą, wszystko