Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/210

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

i w kostkę porąbany, rozumie się — surowy i, rozumie się — obficie wódką oblany.
— Zawsze byłoby mu bezpieczniej... Mógłby koczować na naszej zachodniej tundrze.
— Cóż? zgadza się?
— Nie to, żeby odmawiał, ale mówi, że zobaczy.
Przed odjazdem bogacz podarował każdemu z gości po futerku lisa i prosił ich uprzejmie, aby byli łaskawi odwiedzić go w tundrze.
— Tam tylko ja jestem na miejscu. Tam moja ziemia.
Józefowi zaświeciły się oczy.
— A co? może pojedziemy, ojcze! — spytał od niechcenia misjonarza, gdy już dojeżdżali do domu z powrotem. Ojciec Pantelej był w świetnym humorze.
— Może i pojedziemy... Byle się ochrzcił. Tyle dusz! Cały ród go słucha.
— Ależ ochrzci się! napewno się ochrzci, gdy zobaczy nas u siebie. Przez samą gościnność ochrzci się. Zresztą będziemy mogli powieźć mu podarunki. Tu co innego, tu nie wypada.
— Istotnie. To prawda! Kraj ojczysty do cnót skłania, łagodzi surowość skłonności... Bo cnota jest immanentna duszy każdego, tylko dróżka do tej duszy często jest kręta i ciemna, i niełatwo na nią trafić. Często trzeba ludzi wyciągać na szeroki gościniec dobra i zbawienia wybiegiem.
Długo i szeroko ojciec Pantelej rozwodził się o trudnościach podobnego zadania. Ponieważ Józef umiał słuchać uważnie i nie był przekorny, zostali