z sobą zamiast nieprzyjaciół... kamienie! Potym ogarniały go ciemności, zapomniał o wszystkim... Otworzywszy oczy, dziwił się znowu, skąd się bierze ta niezmierzona błyszcząca jasność tak blizko niego... Czuł, że skamieniał, że coś potężnego więziło mu ręce i nogi. A jednocześnie widział, że Selim oszalał: wyraźnie słyszał, jak krzyczał: „Giaurze, nie umieraj!... Ludzie!.. Czy słyszysz?... strzelają!“ Sam Czerkies schwycił za broń i wystrzelił, potym zaczął trąbić w lufę karabina, a ten chrapliwy hymn, niby tryumf śmierci, roznosiły echa po dolinie, po wodzie, po świecie całym...
Jego, Wichlickiego, nic już nie obchodziło; czuł, że umiera. Nie widział ludzkich postaci, które istotnie zjawiły się na skałach; nie widział, jak biegały rozpaczliwie wzdłuż szczytów, aż uspokoiły się; jedna z nich zniknęła, inne zeszły po zrębach, jak można było najniżej, i zrzuciły sznur. Po chwili długiego, jak wieczność, oczekiwania z za węgła wynurzyła się mała, z próchniaków naprędce sklecona tratwa, a na niej do połowy zanurzony w wodzie płynął Jurek.
Selim poznał go, śmiał się, wykrzykiwał jego imię i szeptał coś do ucha Stanisławowi, którego głowę trzymał na kolanach, aby ją uchronić od zalania.
Ciało młodzieńca już wspłynęło.
— Żyje?! — hukał Jurek.
— Żyje!... — szeptał Selim — ale się śpieszcie, gdyż mdleją mi ręce!... śpieszcie się!...