Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/137

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

w skaliste korytarze i gwiżdżąc przelatywał je, wydymał rdzawe fale, kłębił chmury. Nakoniec lunęło, jak z wiadra. Ze zrębów skał spływać na nich poczęły potoki błota; musieli razem z ogniem schronić się od nich co prędzej. To im na chwilę kazało zapomnieć o żółtych, pianą pokrytych bałwanach, wybiegających ku nim z pod mgły.
Noc znowu była pogodna, gwiazdami iskrząca się; tumany na dół opadły. Gdy uspokoiły się rozkołysane wody, Wichlicki poszedł obejrzeć wysokość przyboru i nie mógł powstrzymać okrzyku przerażenia. Ten deszcz skrócił im życie o dzień cały! A gdy od pierwszej chwili nie dostawało im całej doby do czasu możliwego przybycia pomocy, teraz zabrakło już dwuch dni! Wrócił, usiadł i wmawiał w siebie, że wszystko stracone, że najlepiej nie myśleć, nie liczyć, lecz spokojnie czekać końca, jak Selim. Czyżby ten dziki człowiek był istotnie od niego mężniejszy?! Prawda, on w modlitwie mógł znaleźć ukojenie. Szczęśliwy! Wichlicki też miał w duszy jakieś urywki, jakieś wyrazy, ale z nich hymnu potężnego, jasnego, któryby mu duszę rozświetlił, ułożyć nie umiał. Tymczasem twarz Czerkiesa taką zdradzała chwilami ekstazę... A jednak i on nie spał! Drżał i zębami szczękał od chłodu i wewnętrznego wzburzenia, skulony w nędznym legowisku. Gdybyż choć trochę ciepła i jasności!
Burza nie pozwoliła im uzbierać drew, ogień przeto tlił się zaledwie, podtrzymywany mokrym mchem i liśćmi z pościeli. Wichlicki chciał koniecz-