Strona:Wacław Sieroszewski - Risztau, Pustelnia w górach - Czukcze.djvu/128

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została uwierzytelniona.

na które wedrzeć się było niepodobieństwem. Woda już je była podmyła, musieli więc brnąć w niej, a miejscami nawet płynąć. Groza położenia szybko wzrastała. Próbowali więc wdzierać się na szczyty, narażając na trudności, które przed godziną wydawały im się nie do zwalczenia. Gdy już ręce i nogi nie miały za co chwycić, wracali nieraz ze znacznych nawet wysokości.
Tymczasem w dole z przerażającą szybkością znikały gzymsy, dające przejście. Wkrótce drogę przecięła im zwarta kolumnada skał, prosto wystających z wody. Szaleństwem byłoby myśleć o przebyciu wpław takiego korytarza z bronią, z żywnością, przez wodę bardzo zimną; tymbardziej, że dalej w górze było prawdopodobnie więcej takich pułapek. Wichlicki nie chciał iść, Selim nie upierał się już przy swoim, tylko żałośnie na szczyty spoglądał.
Wrócili więc; ale powódź już przecięła im odwrót; przywiązawszy żywność i rzeczy na głowach, brnęli mieliznami, drżący i skostniali od zimna, aż stanęli na przeciwnym brzegu.
Ale i tu rachuby ich zawiodły: położenie nie polepszyło się bynajmniej. Zrozpaczeni, wybrawszy najbardziej pociętą i najwięcej nierówności mającą opokę, zaczęli po niej, niby po gzymsach ogromnego tumu, piąć się w górę, wsadzając palce w szczeliny. Ciężko dysząc, przylgnąwszy piersią do skały, z rozkrzyżowanemi rękoma, posuwali się zwolna, jak drobne robaczki po niebotycznym urwisku, lękając się spojrzeć w dół, gdzie błyszczało pod niemi