Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/41

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

sły, wolno zstąpił po schodach na wyłożone kamiennemi płytami podwórko. Obok w otwartej kuchni rój sług i dzieci umilkł na jego widok a siedząca na wysokim zydlu wysoka, chuda niewiasta, w białem ubraniu, podniosła się i złożyła mu chiński ukłon, krzyżując ręce na piersiach. Nie dostrzegł jej i nie odpowiedział. Minął jedno podwórko i drugie, skąd opleciona winem, okrągła jak koło brama, prowadziła do maluchnego, pełnego kwiatów, słońca i motyli ogrodu, aż znalazł się przed długim, poprzecznym budynkiem, z szerokim gankiem na słupach, biegnącym dookoła. Po schodkach kamiennych wszedł do pierwszej izby, gdzie kilku krajowców siedziało pod ścianami na piętach, w kapeluszach na głowach i z fajeczkami w zębach. Odpowiedział skinięciem głowy na ich głęboki ukłon i wszedł szybko do następnego pokoju. Tam pośrodku, na płaskiej poduszce, siedział otyły mężczyzna, jota w jotę w takim samym, jak on, ubraniu. W kołpaku jedynie zachodziła mała różnica, miał on u przybysza więcej podobieństwa do tyary mnichów buddyjskich, niż do nakrycia głowy wyższych dostojników i rycerzy. Zato jedwab jego powłóczystej szaty był o wiele lepszego gatunku, niż ten, który nosił Kim-ok-kium. Bystre oczy Kim’a dostrzegły to natychmiast.
— Bezczelny rzezaniec! — mruknął, przysiadając i schylając się w nizkim ukłonie.