Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/120

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Czytasz, widzę!... Więc możesz czytać klasyków?
— Mogę! — odpowiedział, rumieniąc się.
Klasnęła w ręce i służące natychmiast wniosły herbatę, ciastka i owoce.
— Opowiedz mi, skąd jesteś i czy piękne są wasze okolice... Wszak w stolicy jesteś niedawno?
Ośmielony słodyczą jej głosu, wytwornością obejścia, zaczął Kim-ki zwolna opowiadać o sobie, o ojcu, o stryju, o stosunku swym do Kim-ok-kiuma...
— Wspominałeś coś przeszłym razem o klasztorze »Królewskiego Uśmiechu«... Piękne to, powiadają, miejsce...
Kim-ki stawał się coraz wymowniejszy. Barwnie opisywał piękności gór Dyamentowych, szczodrze zapożyczając porównań z przeczytanych tylko co książek.
— I to tam wydało ci się, żeś spotkał się z Kim-non-czi’m? Zdziwiło mię, coś wtedy powiedział, gdyż wiem, że Kim-non-czi wcale nie opuszczał Seulu... — mówiła, patrząc nań bystro.
Młodzieniec umilkł na chwilę.
— O — rzekł wreszcie — to był może jakiś książę gór do niego podobny. W szyszaku z paszczy tygrysiej, w otoczeniu odważnych łuczników, wśród błyszczących grotów, wyglądał jak nieziemski geniusz, pociągający serca wszystkich. Takie rzeczy można spotkać jedynie w górach,