Strona:Wacław Sieroszewski - Ol-Soni Kisań.djvu/119

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Kim-ki zlodowaciał, chciał się cofnąć, ale furtka już zatrzasnęła się za nim. Machinalnie włożył przygotowaną monetę do wyciągniętej dłoni Cu-iremi’ego i kroczył za nim, zupełnie wylękły i stropiony.
— Wejdź, proszę! — zapraszał go rajfur, wskazując na wpół uchylone drzwi.
Młodzieniec zdjął obuwie i niezgrabnie wsunął się do pokoiku. Odetchnął cokolwiek, gdyż na razie salonik był pusty. Poza tem wszystko znalazł, jak dawniej. Po rogach paliły się lampy na wysokich bronzowych postumentach, stały wazony z kwiatami, pośrodku na ziemi leżały płaskie, jedwabne poduszki i małe dywaniki do siedzenia, odrzynając się ostro ciemnemi plamami na jasnożółtej macie. Spojrzał na ryciny, na lustro europejskie i zaczął odczytywać podłużny, pięknemi chińskiemi literami nakreślony napis:

Jak gałąź śliwki poraź pierwszy wiosennym osypana kwiatem,
Pragnie słodkiej pieszczoty porannego wietrzyka,
Tak czekam na wezwanie tego, czyja
Postać nie opuszcza mię w marzeniach, nocy księżycowych...

Budzik cykał miarowo pod lustrem; zamyślony młodzieniec skierował oczy w tę stronę i nagle ujrzał przed sobą tancerkę. Klęczała o kroków parę zapewne już od niejakiego czasu i z miłym uśmiechem patrzała życzliwie na niego: