Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/70

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niech każdy mówi oddzielnie!... — wstrzymywał hałas Beniowski.
Skoro jednak nikt z szeregów nie wystąpił i nikt się dłuższy czas nie odezwał, dał znak, żeby się rozchodzili do zajęć.
Oficerowie wywoływali i dobierali sobie wyznaczonych im ludzi.
— Idźcie, idźcie!... Do sieci, do niewodu, na polowanie!... Bierzcie, chłopcy, siekiery, bierzcie!... Ruszajcie!... Nikt za was nic nie zrobi, a jeść trzeba, poddanych tu niema!... — przekładał łagodnie Chruszczow, chodząc wśród marynarzy.
— Szkoda!... Przydałyby się jakie czarne stwory!...
— Jak na Urumsziri!... Nieprawda!... Co?...
— I nie tyle chłopy przydałyby się, co baby!...
— Juściż z baby podwójna wygoda: w dzień pracuje, a w nocy... Ha, ha!...
— Prawdę rzekłeś!... Na mordzie czarna jak but, ale...
— Jak węgiel, chciałeś powiedzieć, bo w środku ma ogień, ma!... Ha, ha!... Ja tam ciekawszy środka!...
Śmiali się żeglarze, leniwo kierując się ku wskazanym miejscom.
Na stoku wzgórka, skąd otwierał się śliczny widok na błękitną zatokę, na srebrną rzeczkę i pyszny zielony las, cieśle zaczęli wbijać w ziemię słupy dla szałasu, przyśpiewując sobie do taktu: