Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/69

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Chciałby wciąż orać w nas i orać, jak w te siwe woły!... — szeptali zebrani.
Beniowski patrzał na nich surowo:
— Odmawiacie więc posłuszeństwa?... — spytał.
Umilkli, tylko jakiś głos pojedyńczy zboku odrzekł nieśmiało:
— Nie, ale... sił już nie staje!... Daj nam odsapnąć!...
— Daj odsapnąć, tatulu!... — śmiejąc się, powtórzyli chórem.
— Nie mówię, że odpłyniemy zaraz, jutro lub pojutrze... Przeciwnie, myślę, że minie dni kilka, zanim naprawimy okręt i przysposobimy żywność... Pamiętajcie wszakże, że tu nic nie wysiedzimy, że rzeczy nasze, statek i odzież, olinowanie i żagle drą się, psują, gniją w miarę tego, jak się podróż przeciąga, że w naszym interesie jest dostać się jak najprędzej do Manilji, najbliższej hiszpańskiej osady, skąd już łatwa droga do Europy... — dowodził Beniowski.
— Tak to, tak!... Ale tymczasem i tutaj dobrze!... Nie mamy powodu się śpieszyć!...
— Tak, tak, stary!... Jak się trochę podpasiemy, to pogadamy!
— Jeszcze u wielu zjedzone buty w kiszkach grają!...
— Skóra i kości!... Żadnego w ciele zapasu!...
Wołano coraz hałaśliwiej z gromady.
— Nie krzyczcie razem!... Nic nie słychać!...