Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/60

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

szczali z onego kawałka ziemi, jakby w lęku, że on zniknie, rozpłynie się im z przed oczu, jak fantastyczne zjawisko.
Przypływ grał na skałach łagodnym poszumem, perłowe dokłady skakały na strome brzegi lub pienistemi wałami wlewały się w ciche, błękitne zatoki, gdzie na pochyłościach piasków zieleniły się krzewy i gaje.
— Czegóż czekamy!?... Oni nie wracają!... Może zginęli!... Płyńmy, aby ratować ich, jeżeli są napadnięci, żeby siłą wziąć wodę i żywność, bez których pomrzemy!... Wieczór już zbliża się a ich niema!... Naco czeka ten Beniowski!...
Szemrano coraz głośniej.
Już zgasły promienie słońca na szarych urwiskach nęcącej ziemi, już purpura zorzy wieczornej w fioletowy zamieniła się zmierzch, gdy nareszcie zabłysły na cyplu dalekim trzy umówione ognie, jak trzy gwiazdy radosne.
— Płyniemy! — zawołali majtkowie. Beniowski stał wszakże w milczeniu na mostku kapitańskim, patrzał na brzegi i nie dawał rozkazu.
Pośpiesznie wdrapał się ku niemu Chruszczow i powiadomił o stanie umysłów powszechności:
— Gdyby i tym razem nie udało się wylądować, zabiją nas!
— Cóż robić, nie mogę przecie dla kaprysu tych szaleńców rozbijać okrętu!... Wiatr niepomyślny, do miejsca, oznaczonego przez ognie,