Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/55

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

łodiłowa skupili się w milczeniu posępnem koło szalupy i odmówili posłuszeństwa.
Z ich postawy wnosić należało, że w chwili niebezpieczeństwa zawładną samowolnie czółnem i uciekną, pozostawiając resztę załogi swemu losowi.
Beniowski polecił czuwać nad nimi Urbańskiemu na czele kilku uzbrojonych w muszkiety kozaków, którzy ostali się wierni. Wśród nich był i kozak Gałka.
— Co, dziuplarze!?... — szydził olbrzym z sękciarzy wybieracie się w tę samą podróż, co i wasz prorok!... Z Bogiem, droga otwarta!... Hulajcie!... Ale łodzi wam nie damy!... Więc chyba wzorem świętego Jonasza... na łeb do wody!... Już was tam ludojady dalej powiozą!... Do samego raju!...
— Milcz, psie schizmatycki!... Mało ci pieczęci twego antychrysta nastawianych gorącem żelazem na pysku!... Chcesz, abyśmy od siebie dodali!... — odcinali się sekciarze.
Gotowa była krwawa zwada, którą z trudem udało się powstrzymać Sybajewowi przez odwołanie Gałki na dziób statku. Mimo to majtkowie nie dali się ułagodzić i odmawiali wszelkiego udziału w ratowaniu okrętu. Cała praca spadła na oficerów, którzy, zagrzewani przykładem niestrudzonego Beniowskiego, spędzili noc całą bez snu i wytchnienia na rejach i masztach, manewrując nieustannie i reparując poczynione przez sztorm szkody.