Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/203

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

wstrząsając głową. — Ale idą już, Maurycy, widzisz, już idą po ciebie!... Musiało się coś stać!...
Wskazała na drogę, wiodącą w głąb wyspy, na której widać było wdali biały tłum ludzi z kolorowemi parasolami, wachlarzami i chorągwiami, wiejącemi ponad nim.
Dostrzeżono już ich w obozie; ludzie Beniowskiego, porzuciwszy robotę, biegli na spotkanie krajowców. Dyżurny oficer Łoginow skoczył do chatki Chruszczowa i razem z nim skierował się natychmiast stamtąd do mieszkania Beniowskiego.
Ten zdążył tylko uścisnąć rękę Nastazji i pośpieszył na ich spotkanie.
Krajowcy zatrzymali się przed bramą, gdzie stał szyldwach, a z górnych ambrazur wychylały się groźnie paszcze armat. Dostrzegłszy wszakże Beniowskiego z oficerami zbliżającego się z boku, zwrócili się frontem w tę stronę.
Na przedzie stał Mikołaj Tonkińczyk, tym razem w szacie słoneczno-żółtej oraz białej opończy; na głowie miał coś w rodzaju diademu, połyskującego drogiemi kamieniami. Ogromny czerwony parasol z dwiema frędzlami obrzucał go z góry płomienną łuną. Schylił się do ziemi, prawie upadł na kolana przed Beniowskim; to samo uczynili stojący za nim starcy, a następnie cały orszak z kilkudziesięciu ludzi złożony, wszyscy biało ubrani z kolorowemi jeno wachlarzami w ręku.
Pochyliły się chorągwie jedwabne oraz wielki