Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/190

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

ności, które ten metys przede mną ukrywa. Niepodobna, aby wysp tych wcale nie znały ludy tak żeglarskie, jak Holendrzy, ani tak niedalekie stąd, jak Chińczycy i Japończycy!... Coś w tem jest, że on się tej znajomości tak uparcie wypiera!... Ha, zobaczymy!
Przed południem wraz z Kuzniecowem i Winblathem zwiedził głąb wyspy i przekonał się, że Szwed mówił prawdę. Widział liczne kwitnące wioski z ludnością spokojną, łagodną i pracowitą. Wszędzie już wiedziano o nim i witano go okrzykami: „Hisos Chrystos“ oraz znakiem krzyża.
Zaraz po obiedzie zjawił się Tonkińczyk.
— Słyszałem, że zwiedzałeś naszą wyspę!... Jakże ci się podobała?... — spytał uprzejmie.
— O, myślę, że poddani twoi należą do najszczęśliwszych ludzi na ziemi!... Mają wszystko, o czem dusza zamarzy: żyzną glebę, zdrowy klimat i błogi spokój... Powinni prosić Boga, aby do nieskończoności przedłużył twoje panowanie! Przypuszczam, że równie zadowolony ty z nich jesteś; wydali mi się pobożni, spokojni, posłuszni i pilni w spełnianiu swych obowiązków...
Tonkińczyk ujął w wypieszczone palce rzadką swą bródkę.
— Zapewne, zapewne, są dość pobożni i posłuszni. Staraliśmy się o to z ojcem Ignacym... Niemało to nas kosztowało trudu, ale... nie mogę się skarżyć!... Są posłuszni!... Cała rzecz, aby w tem ich nadal utrzymać... Gdyż szatan jest