Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/161

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Spoglądali na Beniowskiego, który w zamyśleniu zbliżył się do kamiennej balustrady i w milczeniu spoglądał na niżej leżące ogrody, na popielatą polewę dachu, wygiętego, jak kapelusz, nad małym domkiem. Na balkonie ukazała się młoda niewiasta w jasnych, powłóczystych szatach, lecz, wzniósłszy ku górze długie rzęsy, spostrzegła nad sobą nieznanych mężczyzn i cofnęła się zaraz w głąb komnaty poza zasunięte żaluzje ścian.
— Chodźmy!... — rzekł Beniowski. — Wracajmy!... Może nas bonza już szuka!... Obiecał przyjść... Istotnie trudno się dobadać zamiarów i myśli tych ludzi skrytych i polerowanych, lecz... i oni są ludźmi... Ba, mówiłem: już nas szukają!...
Rzeczywiście bonza śpieszył ku nim w towarzystwie służebnika, przytrzymując ręką pląsające u pasa różańce.
— Co za śliczne drzewa!... — rzekł Beniowski, witając się z nim i wskazując na rosnące wokoło olbrzymy.
— Tak, wyspy nasze są rodzajną krwią bogów, upadłą na lazurowe morze!... Chciałem was uprzedzić, że dziś wieczorem zbiorą się przedniejsi panowie dajmijatu, wasale, krewni i doradcy naszego pana, aby wysłuchać twych życzeń, Benio!...
— I jakąż, przypuszczasz, dadzą odpowiedź?...
— Bądź dobrej myśli — odrzekł z uśmie-