Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/154

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

a mając zwyczaj rozmyślać, przechadzając się, czego nie mógł uczynić w swym małym, do pudełka podobnym, pokoiku, rozsunął papierowe jego ściany i wyszedł do ogrodu.
Po niebie szybko płynęły czarne chmury, co chwila gasząc jasny blask miesiąca. To gasły, to rozbłyskały w ciemnościach małe stawki i strumyki z łukowemi mostkami, przerzuconemi z brzegu na brzeg.
Dziwaczne kamienne latarnie, stojące tu i tam, zdawały się skamieniałymi rycerzami. W głębi płytkiej groty błyszczał złocony posąg Kwanon, siedzący na liljach, a tak podobny do posągów polnych Matki Boskiej w Polsce, że Beniowski przystanął przed nim na chwilę ze ściśnionem sercem. Już wolny, już płynie... już najgorsze przeszkody poza nim!... A jednakże jak wiele zostało!...
Szedł dalej mimo klombów białych peonij, jakby utkanych z mgły, połyskujących w świetle miesiąca zielonawemi ogniami rosy. Minął rozpięty w kształcie parasola srebrny jesion, minął altankę nad wodą uwieszoną ametystami rozkwitłych glicynij. Wszystko to znał już dobrze z dziennych przechadzek.
Nęciła go ta dalsza część parku, gdzie w seledynowem od miesięcznego światła powietrzu czerniały nieruchomo wyniosłe kopuły nieznanych mu drzew, i skąd ciepły wietrzyk niósł cierpkie aromaty żywicy, kamfory i listopadu. Rychło znalazł się na dróżkach wąskich, półdzi-