Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean II.djvu/106

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

dzy, futer, srebrnych lub złotych naczyń, albo innych skarbów, niezawsze swoich, wywiezionych z Bolszerecka w czasach pogromu. Rozumieli oni wybornie, że rzeczy te stracą wszelką wartość na wyspie, gdzie będą zmuszeni pracować narówni z innymi, podczas gdy wśród ludów ucywilizowanych sprzedane dadzą im one wygody, a może i dostatek na całe życie bez zachodu wszelkiego i mozołu.
Nie byli to ludzie najmężniejsi. Sybajew uśmiechał się pogardliwie, widząc z jaką skwapliwością znoszą swoje węzełki pod ochronę armat.
— Hołota!... — mruczał. — Rozleci się to na wszystkie strony i ukryje przy pierwszej salwie! A na szturm ich nie ruszy żadna potęga!...
— Pewnie, że na szturm nie pójdą, ale też nie odbieżą swoich bab i swoich kociołków!... Można być pewnym!... — pocieszał go Urbański. — Gorzej, że majtkowie Chołodiłowa nie przyszli!... Nie przypuszczałem, że opuszczą Kuzniecowa!... Źle!... Urządziła go Agafja z tą wodą, oj urządziła!...
— No, abo to ona po raz pierwszy i ostatni!... Co noc, kiedy jest na wachcie i nie nocuje w kajucie, urządza go coraz to z innym... Niby to nie wiesz!... Nie udawaj!... Baba rozłożysta, krzywda mu więc wielka się nie dzieje!... Była przecież Matką Boską Chłystowską, kiedy to starczyć musiała na tuzin apostołów!... — śmiał