Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/57

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

mają względem nas zamiary... Pilne więc dawaj baczenie, aby mi tu inni nie mącili!... — rzekł mu po polsku.
— Pary z ust nie puszczą bez mej wiedzy, naczelniku!... Już ja wiem, jak z temi juchami!... Co za szkoda, że mnie tu nie było w czasie tego tumultu!... Porachowałbym się z Izmaiłowem za zwykłe jego sobie ze mnie drwinki i śmieszki... Psiakrew!... Takiego ci udawał skromnisia, potulnisia!... Już jabym mu z jego chytrej wątroby całą żółć wypuścił... Wypaproszyłbym z niego całą złą wolę...
— Ech, Urbański, Urbański... Gdybyśmy tak wszystkich chcieli traktować, to z kimżebyśmy naszą podróż dokonali... Dużo tu wiernych!?...
— I to prawda! Taka to już nacja, że nie sobie a knutowi są wierni!...
— Więc pamiętaj: pilnuj tych przybyszów!...
— Rozumiem!... Już mam plan!... Będą jak martwi!... Z własnej ochoty ani ręką, ani nogą nie ruszą!
Beniowski odszedł zamyślony do kajuty, gdzie zwołał na naradę oficerów, a Urbański krzyknął na Gałkę, szepnął mu coś do ucha, poczem grzecznie wsunął się na czworakach pod podół namiotu, gdzie leżeli, przysłuchując się pilnie szmerom okolicznym, ludzie Ochotyna.
— Jakże się tu wydaje waszmościom?... — zaczął światowo Urbański. — Przyszedłem, aby od tak wielce bywałych i mądrych osób usłyszeć o ich pouczających przygodach...