Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/52

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

cych się. Widząc skierowane na siebie lufy licznych muszkietów, poddali się wichrzyciele i broń rzucili na ziemię. Powiązano ich bez oporu. Jeden Izmaiłow urągał Beniowskiemu i Panowowi, oraz łajał od ostatnich słów niedawnych swoich zwolenników...
— W gębie, psia wasza mać, toście zuchy! Pomoc mi obiecywaliście! Groziliście i wygadywali, a teraz, jak przyszło co do czego, to do nas z muszkietów mierzycie!... Krew naszą chrześcijańską, prawosławną gotowiście lać dla bisurmana i przybłędy!... Poczekajcie, już wam za nas i Bóg i car wcześniej czy później odpłaci!...
— Cóż to się stało? — pytał Beniowski Panowa.
— Łotry, szelmy z pod ciemnej gwiazdy!... Głupcy i pijacy... Zdrajcy!... Czy to warto było starać się o nich i zabiegać, aby ich z niewoli wydobyć?... — burzył się Panow.
— Ale o co chodzi?... Znowu Stiepanow?...
— Nie!... Przeciwnie!... Tym razem, gdyby nie on właśnie, zginęlibyśmy. Niech ci sam zresztą opowie!
Skinął ręką na Stiepanowa, który wciąż jeszcze stał na straży na tyle okrętu, przy wejściu do kajut oficerskich, skąd wyglądały postacie wystraszonych kobiet. Zbliżył się na dany przez Panowa znak z twarzą bladą, nie wypuszczając z ręki gotowego do strzału muszkietu.
— Jakże to było? I z jakiego powodu?... — spytał Beniowski, patrząc nań bystro.