Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/296

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

lając się z kosza i machając dłonią przed nosem, aby go lepiej zrozumiano wśród ogłuszającego ryku wód i szumu wichury.
Przed nocą sztorm znowu rozgorzał. Ogromne wały nalatały na statek, który nurzał się w nich to dziobem, to wśladem, jak schwytana w pętlicę kaczka. Wreszcie jedna z cum pękła z wielkim łoskotem i wstrząśnieniem. „Piotr i Paweł“ podskoczył i popłynął z falą.
Beniowski, zagrożony utratą drugiej kotwicy, kazał ją co prędzej dobywać, kliny przednich żagli tymczasowo rozpuszczać i dać ognia z dział na znak Kuzniecowowi, że statek odjeżdża.
Noc całą lawirowali, walcząc z wichurą i prądami, niepewni, azali nie naskoczą lada chwila na ukrytą skałę podwodną, nie uderzą w stromy brzeg, nie ugrzęzną na płytkiej rewie, gdzie ich bałwany w mgnieniu oka rozbiją na trzaski i rozmiotą po morzu.
O świcie spostrzegli wreszcie, że są bardzo daleko od brzegu, który majaczył ledwie na skraju widnokręgu, jak obłok, wyróżniając się jeno z pośród innych swą stałą nieruchomością.
Poczęli ostrożnie zbliżać się ku wyspie, opierając się wiatrowi, który gnał ich wprost na czerniejące w kipiących wirach skały.
I znowu dzień cały upłynął im na krążeniu po wzburzonych falach ołowianych, szarem nakrytych niebem.
Bacika wciąż widać nie było. Zmordowana