Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/295

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

Niezwłocznie przyprowadzono Izmaiłowa i parę kamczadalską; powiedziano im, że zostaną wysadzeni na brzeg, jak tego żądali sami.
Z posępną trwogą spoglądali skazańcy na nieznany im ląd, na pieniste fale wzburzonego wokoło morza, na wściekle pryski, skaczące wysoko na czarne skały nadbrzeżne, ale z Kuzniecowem mowy być nie mogło o jakichkolwiek gadaniach i wykrętach. Spuszczono ich na linach za innymi do bacika, tańczącego u boku okrętu, jak marny listek na wzdymających się potwornie bałwanach, poczem czółenko, poderwane dokładem i popychane usilnie uderzeniami sześciu wioseł, znikło w pianach. Wynurzyło się opodal już, jako czarny wciąż malejący punkt; załoga z zapartym tchem śledziła jego walkę z rozszalałemi liciami, sama wystraszona i niepewna swego losu na okręcie skaczącym na cumach kotwicznych, jak rozhukany koń.
Skrzypiały reje, maszty i liny, stękał kadłub okrętu, który pokładał się to na jeden, to na drugi bok, kreśląc końcami masztów ogromne łuki i koła w chmurnem powietrzu. Specjalne dozory z najlepszych majtków śledziły grę fluktów, wiatru i wciąż składały raporty Beniowskiemu. W bocieńcu posadzono nowochrzczeńca Amerykanina, gdyż okazało się, że ma najbystrzejsze oczy. Beniowski często podchodził i pytał go z dołu przez tubę:
— Co?... Nic nie widać?...
— Nic!... Nitu!... — odpowiadał ten, wychy-