Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/270

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

— Daliśmy sobie radę w Bolszej z całą załogą!...
— Właśnie chciałem uniknąć niepotrzebnego krwi rozlewu!... — odpowiedział Beniowski.
— Żal ci było więcej tych foczych mord, niż naszych braci kozaków, albo nawet i nas samych!
— Teraz cierpieć musimy!...
— Juściż!... co go to obchodzi!... Byle mu samemu dobrze się działo!...
— Czego mu brak!?...
— Wyleguje się z kochanicą, a tamci z żonami, ile chcą, a my... wciąż na rejach!...
— Dość tego!... — Im więcej nas, prostaków, wyginie, tem więcej pozostanie starszyźnie do podziału futer i pieniędzy! — rzucił Sudejkin.
— Psie krwie!... Wal ich w łeb!... — krzyczał Izmaiłow.
Zahuczało w tłumie.
— Bij, zabij!
Beniowski patrzał spokojnie na hałaśników i tym spokojem mieszał ich i wstrzymywał; rozumiał wszakże, że długo to trwać nie mogło, więc, zamiast dyskutować ze wzburzonym motłochem, krzyknął podniesionym głosem na Stiepanowa:
— Chociaż mylisz się co do bliskości jakiegokolwiek lądu i choć nie przewiduję innego sposobu zaradzenia złemu, jak chwilowe zmniejszenie porcji, lecz wobec żądań, stawianych przez