Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/26

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

zdanie, uwijał się wesoło wśród pracujących, choć mu nos zsiniał od zimna, jak śliwka-węgierka.
— A co, źle wam?... Gdybyście siedzieli choć w cieple, ale w rządowej kozie, byłoby gorzej!... Co, nie? Podgrzewaliby was tam, oj, podgrzewali panowie urzędnicy... A czy na Paramuszirze, czy na Ochtokanie, nie są oni ci sami, co w Bolszej, których znacie!... Przewietrzyliby nas wszystkich na szubienicach, oj, oj!... Już ja wolę ten zimny, ale wolny wietrzyk morski! Odbijemy sobie zczasem wszystko w jakim raju hesperydowym... Owoców słodkich najemy się ile wlezie, wywczasujemy się... Pannę sobie kolorową każdy wybierze z krajowych zapasów... Cuchną podobno, jak stare buty, i dlatego na czas miłosnej zabawy, wędzą się w dymach z drzew wonnych i kadzideł... Ale zato od słońca mają w kochaniu krew gorącą...
— To grunt!... Czy to ja z jej twarzy będę śmietanę lizał?... Ja bo tam nie potrzebuję nadzwyczajnej urody!... — przerwał mu kozak Gałka.
— Wiadomo. Przejrzyj się w wiadrze z wodą, a nacieszysz się pięknością do syta! — śmiali się obecni.
W ciągu dnia zastrzelili myśliwce na statku kilka czarnych ptaków, które przysiadły na masztach, a po południu, kiedy słota ustała i na falach okazało się dużo pływających porostów, zaczęto je hakami łowić i wyciągać, gdyż wedle