Strona:Wacław Sieroszewski - Ocean I.djvu/257

Z Wikiźródeł, wolnej biblioteki
Ta strona została przepisana.

czu!... Zaćmienie na nas przychodzi łatwo, ale i łatwo schodzi!... Już go niema!...
— Pamiętajcie!...
Odeszli zadowoleni i nic już nie mąciło spokojnej i przyzwoitej zabawy. Tak się przynajmniej Beniowskiemu wydawało.
Rychło ziemię stracili z oczu.
Beniowski skorzystał więc z pierwszej wolnej chwili i zajrzał do Nastazji.
Siedziała zupełnie samotna w swej kajucie, podobnej do celi zakonnej, i szyła coś przy skąpem świetle dnia, wpadającem przez otwarty luminator. Gdy wszedł, podniosła ku niemu twarz bladą i uśmiechnęła się smutno.
— Sama, zawsze sama!... Kiedyż nareszcie to się skończy!... — szepnął, pochylając się nad nią i obejmując ją zlekka za ramiona.
— Zapewne już nigdy!...
— O nie!... Nie mów tego!... Jeżeli spieszę się, żeby rychło doprowadzić do końca tę wyprawę, to między innemi dlatego, że pragnę ciebie co prędzej uwolnić z tego więzienia!
Nie odrzekła nic, jeno twarz niżej pochyliła nad szyciem.
— Z drugiej znów strony, nawet gdybyśmy znaleźli jaką wyspę piękną i odludną na tym Oceanie, nie wiem, czy dałoby się na niej z tymi ludźmi zrobić jaki poważny początek!?... Widziałaś, jacy są!...
— Więc myślisz ich porzucić!?
— Nie, ale, po przybyciu do jakiej większej